HISTORIA O TYM, CZYM MIŁOŚĆ NIE JEST
Hm … tym razem nie będzie entuzjastycznych ochów i achów, tylko słodko-gorzka recenzja wraz z subtelnym ostrzeżeniem.
Ale do rzeczy. Wiedziona ciekawością (w sierpniu trafia do
kin ekranizacja z uroczą Blake Lively), postanowiłam sprawdzić na własnej
skórze, o co chodzi z fenomenem Colleen Hoover. Powieść czytałam po angielsku,
nie znam zatem polskiego przekładu, ale uczciwie przyznaję, że w oryginale styl
Hoover ani nie razi, ani nie boli. „It ends with us” czyta się dobrze, szybko,
pochłania trochę jak kolejne odcinki serialu o miłości.
Tak, jest to powieść o miłości. Bez wątpienia. Wątek z
młodości Lily i Atlasa (bardzo fajnie wprowadzony za pomocą listów bohaterki do Ellen DeGeneres)
jest przecudny, można się naprawdę zauroczyć (duży plus)! Mimowolnie sięgniecie
wspomnieniami do Waszych pierwszych miłosnych doświadczeń, tych czystych, naiwnych,
jeszcze nieskażonych późniejszymi rozczarowaniami.
Przejdźmy do minusów: związek Lily z Ryle’m (czyli wątek główny). OK, kumam, że autorka chciała opisać schemat ofiary uwikłanej w spiralę
przemocy i w PEWNYM stopniu jej się to udaje - także poprzez historię matki
Lily i jej przemocowego ojca. Aczkolwiek, kiedy zaczyna się tłumaczenie patologicznych reakcji Ryle’go i
analizowanie jego nieszczęśliwego dzieciństwa, zapala nam się czerwona lampka:
STOP! To przeczy wszelakim psychologicznym radom udzielanym ofiarom
przestępstw, albowiem żelazna zasada brzmi: NIE ANALIZUJ OPRAWCY. Nie pochylaj
się nad jego dzieciństwem. Nie poszukuj przyczyn jego zachowania. Nie używaj słowa „miłość”,
tam, gdzie występują agresja i przemoc. Skup się na SOBIE i swoim uzdrowieniu.
Dlaczego bohaterka (inteligentna, skądinąd, kobietka) nie zwróciła się po pomoc
do terapeuty, dlaczego nie wyposażyła się w wiedzę, dzięki której wszystko
stałoby się jasne i klarowne? Dlaczego wydawało jej się, że sama znajdzie
wyjście z tak wyniszczającego związku, polegając jedynie na swoim (mocno
zakrzywionym) osądzie sytuacji?
Totalnie rozumiem zarzuty wobec Hoover, jakoby romantyzowała sprawcę przemocy. Kiedy czytasz, jak on płacze rzewnymi łzami, jaki jest biedny, poraniony, jak chciałby być dobry, ale nie potrafi itd. – otwiera ci się nóż w kieszeni, albowiem nie o to się rozchodzi w schemacie ofiara-kat! Proces zdrowienia nie polega na litości ani współczuciu wobec sprawcy, ale o zadbaniu o WŁASNY dobrostan. I chociaż częściowo bohaterka dochodzi do konkretnych wniosków (pod koniec powieści), to i tak czuję niesmak na myśl o tym, jak ten obraz „pięknego agresora” może namieszać w głowach młodym czytelniczkom, spragnionym wielkiej, namiętnej i burzliwej miłości. Nie sądzicie, że era fascynacji bad boy’em powinna już odejść do lamusa? Skupmy się na osobach, które obdarzają nas troską i przy których odnajdujemy poczucie bezpieczeństwa.
Moje ostrzeżenie: jeśli masz jakąkolwiek wiedzę psychologiczną na temat relacji sprawca-ofiara, możesz tę książkę przeczytać. Będziesz wtedy wiedział/a, że łobuz wcale nie kocha najbardziej i w obliczu zagrożenia trzeba brać nogi za pas. Jeżeli zaś ten temat jest Ci obcy, wybierz, proszę, inną książkę – o miłości zdrowej, bezpiecznej i przynoszącej ukojenie.
PS Drodzy autorzy, nie ubierajcie oprawcy w piękne opakowanie: markowy garnitur, dobrą pensję czy czarujące oczy – nic dobrego z tego nie wynika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz