czwartek, 25 listopada 2021

Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium/ Robert Samborski

 OD SEMINARIUM ZACHOWAJ NAS, PANIE




☑"To jest coś, co wbija się klerykom do głowy od pierwszej chwili, gdy wstąpią do seminarium: nie kwestionuje się, nie podważa żadnej decyzji przełożonego". 
☑"Po pierwsze, klerykom nie wolno było wychodzić z budynku samotnie, musieli iść co najmniej w parze z kolegą".
☑"To jest właśnie jeden z tych przedziwnych paradoksów, których pełne jest seminarium: praca w seminarium sprawia, że seminarzyści o prawdziwej pracy nie mają najmniejszego pojęcia".
☑"Każdy kleryk, który nawiązywał zbyt dobre relacje ze zwykłymi ludźmi, był z miejsca traktowany bardzo podejrzliwie".
☑"W seminarium nauczysz się, jak kochać Jezusa Chrystusa, jednocześnie w bezczelny sposób gwałcąc wszelkie przykazania zostawione przez Niego w Ewangeliach".

Takich spostrzeżeń (nasuwających nam raz po raz obrazy z "Opowieści podręcznej") pojawia się w książce mnóstwo - "Sakrament obłudy" to gorzka rozprawa z instytucją seminarium, spisana przez byłego kleryka, który przeszedł wszystkie stadia "formacji", który bardzo pragnął być dobrym księdzem, który, nawet zostawszy wyrzuconym z seminarium tuż przed święceniami, jeszcze starał się do niego wrócić. Zatem - pan Samborski wie, o czym pisze! 

Dla tych, którzy zaczną podnosić larum, że to pozycja naznaczona subiektywizmem, powiem - pudło! Takie rozliczenie z przeszłością z pewnością  wymagało ogromnej odwagi i wewnętrznej siły. Pan Samborski przeprowadza czytelnika przez wszystkie lata przygotowań do bycia księdzem, każdy rozdział traktuje o kolejnym roku, z wszystkimi szczegółami, takimi jak: nauczane przedmioty, egzaminy, obowiązki, zwyczaje, ograniczenia. 

Przeciwników tego typu pozycji od razu informuję - spokojnie, nie znajdziecie tutaj obelg lub wyzwisk dotyczących osób stanu duchownego. Zamiast tego - rzetelna krytyka, solidne wypunktowanie błędów, a nade wszystko - ukazanie bezsensu archaicznej instytucji, która ma na celu jedynie wtłoczyć młodych, wrażliwych chłopców w FORMĘ, ukształtować na ślepo posłusznych poddanych, bez prawa głosu. Nie wychylać się, nie szaleć, nie sprzeciwiać nikomu (nawet koledze, który nadzoruje, jak szorujesz kibel), nie być nazbyt pracowitym studentem - wtedy może przetrwasz. A klerycy chcą przetrwać, bo większość z nich marzy o byciu dobrym duszpasterzem! 

Sęk w tym, że z roku na rok, nawet ci najbardziej uduchowieni zaczynają dostrzegać, że miejsce, do którego dobrowolnie przyszli, by podążać za Chrystusem - z Ewangelią ma niewiele wspólnego. Samborski wielokrotnie podkreśla groteskowy kontekst seminaryjnych egzaminów, pochwałę "miernoty" i służalczości, przyklaskiwanie donosom i wzajemnej inwigilacji. (Pomijam już absurdy typu: zakaz posiadania telefonów komórkowych lub późnych rozmów z przyjaciółmi.) 

Jednym z najlepszych podsumowań są słowa: 

"Codzienność każdego człowieka składa się z wielu rzeczy. Będzie to zaspokajanie życiowych potrzeb, a więc jedzenia czy snu. Będzie to praca czy nauka. Będą to rodzina i bliskie osoby, przyjaciele. Będą to jego zainteresowania i sposoby spędzania wolnego czasu. Te cztery filary codzienności w seminarium są obecne, ale zwyrodniałe, wynaturzone ponad wszelką miarę".

Na koniec dodam: dla autora pobyt w seminarium był początkiem drogi do ateizmu. Jednoznaczny osąd zawiera się w dwóch ostatnich zdaniach książki: "Wyższe Seminarium Duchowne. Nie idź tam". 

piątek, 12 listopada 2021

Hotel Żaglowiec/ Piotr Chojnowski

 JUTRO SAMO O SIEBIE ZADBA


" - Piszesz dziennik? - zdziwił się Józef.

  - Ach, dziennik jak dziennik, bardziej luźne notatki. Takie tam opowiastki i opisy scenek, których nie chciałbym zapomnieć.

  - Planujesz cokolwiek z tym zrobić?

  - Na początku nie planowałem, ale Aleksiej wkurzał się na nierealistyczne postaci i na to, że hotel Żaglowiec nigdy nie mógłby stanowić podstawy udanej powieści. Więc teraz rozważam zebranie swoich zapisków w całość i wydanie ich, żeby zrobić mu na złość".

Taki smaczek pod koniec powieści, a więc pomysł książki, która właśnie się pisze - uwielbiam! 

Co jeszcze? Cudowny, subtelny, inteligentny humor. Świetny język ("Z tępą maczetą kiepskich ocen Erazm przedzierał się zatem przez dżunglę szkolnych lat" - CUDO!). Błyskotliwe dialogi. Plejada nietuzinkowych postaci, które wydają się totalnie oderwane od rzeczywistości, uroczo oldskulowe, wyjęte z kart Dickensa lub Thackeray'a ("Targowisko próżności"!). Cała historia zamyka się w mikroklimacie hotelowego baru, który dla bohaterów stanowi jakoby osobisty konfesjonał, a barman Piotr - odgrywa rolę nienachalnego spowiednika. 

Paradoksalnie, jak przemyca autor, zabieg pt. "żadnej fabuły (...) brak konfliktu i napięcia", sprawia, że "Hotel Żaglowiec" faktycznie (to komplement!) jest książką dla koneserów. Najlepszą! Przez kilkaset stron czas mija nieśpiesznie, bohaterowie przychodzą i odchodzą, niektórzy zostają na dłużej, a życie każdego z nich jest osobnym bytem, tą rzekomo nieistniejącą fabułą, która z powodzeniem mogłaby być zalążkiem nowej powieści (o feministce-aktywistce Anastazji, dorabiającej jako lokalna prostytutka, napisałabym drugą pracę magisterską!) 

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że tytułowy hotel jest symbolem ludzkiej społeczności, niezależnie od współrzędnych geograficznych czy systemu politycznego. Jeżeli w jednym pomieszczeniu egzystują pokojowo takie jednostki jak: niewierzący ksiądz, dumna prostytutka, biedny listonosz, zblazowany hippis czy dowodzący pobliską jednostką generał - jeżeli łączy ich coś więcej niż alkohol, jeżeli potrafią okazywać sobie życzliwość i wsparcie - to może ... może daje to nadzieję na otwarte, tolerancyjne społeczeństwo, w którym górowałyby dobro i przyzwoitość? 

Rozmarzyłam się. A przecież - jak mawia narrator Piotr - jutro samo o siebie zadba.