sobota, 15 kwietnia 2023

Wieloryb/ reż. Darren Aronofsky

 WIELORYB ROZPACZY


Zajęło mi ponad miesiąc, aby zebrać myśli po moim spotkaniu z „Wielorybem” (reż. Darren Aronofsky).  Przejechał mnie tak potężny emocjonalny walec, że nie sposób było się pozbierać.

Kto oglądał, ten wie. Okrzyknięto go arcydziełem, nie bez powodu. Jeden pokoik, w którym Charlie spędza ostatnie lata swojego życia (a my raptem dwie godziny), jest po brzegi wypełniony tak przeogromnym smutkiem i emocjonalną nędzą, że widz automatycznie od pierwszych minut chłonie je jak gąbka. Ale! – to nie jest wcale a wcale destrukcyjne, albowiem wraz z tą rozpaczą rodzi się w nas (mam nadzieję, przynajmniej!) bezmiar miłości, współczucia i szereg innych szalonych doznań, które kotłowały się pochowane głęboko, gdzieś tam, w środku.

Brendan Fraser jest niesamowity, on po prostu STAŁ się Charlie’m. Mając ograniczone ruchy (z wiadomych powodów), gra w większości twarzą. A te oczy! O matko – te oczy potrafią wyrazić wszystko! Mistrzostwo kreacji, Oskar w pełni zasłużony. Czapki z głów. 

Nie słyszałam jeszcze negatywnych głosów na temat „Wieloryba” (może poza absurdalnymi oskarżeniami o fatfobię, które z obrazem nie mają nic wspólnego). Łzy lecą nieposłuszne, przeżywamy swoiste katharsis. To jest jeden z filmów, których się nigdy nie zapomni, a odkopany z czeluści wspomnień, każdorazowo obudzi nas z uczuciowego marazmu, przypominając, co stanowi esencję życia.

poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Moja Triada Wartości



Wielkie Idee należące do Wielkiej Triady Platońskiej to Dobro, Prawda i Piękno. I o ile mogłabym się pod nimi podpisać, to myśląc o własnej triadzie wartości, widzę: Wiarę, Rodzinę i Wolność.

Wiara – powszechnie sprowadzana raczej do wiary we własne siły, pogoni za ekstremalnym indywidualizmem (podsycanym psychologicznym coachingiem) i wiary w swoje niezwyciężone ego. Czy to dobry trend czy nie – temat nie na dziś. Dziś bowiem o mojej wierze – a więc wierze w to, że WSZYSTKO JEST PO COŚ.

Oglądałam nie tak dawno genialne przemówienie Steve’a Jobsa na temat „łączenia kropek” – uogólniając: chodziło o to, że dopiero kilka(naście?) lat PO życiowych turbulencjach jesteśmy w stanie zobaczyć, że to, co było WTEDY, miało sens, było jedną z kropek, których połączenie TERAZ tworzy pełen obraz. Nie możemy ujrzeć tego wcześniej, w danym momencie, musimy podjąć ryzyko, żeby zrobić krok – albo naprzód albo w tył. Możemy też kręcić się w kółko – możemy właściwie wszystko, jeśli taka jest NASZA decyzja na tamten czas.  

Dla mnie - ta wiara w sens tego, co nam się przydarza, jest nieodłącznie związana z wiarą w Chrystusa, w Boski Plan napisany dla każdego z nas. Nie kłóci się to absolutnie z pojęciem „wolnej woli” – owszem, nasze decyzje należą zawsze do nas i po drodze mogą przytrafić nam się różne rzeczy, ale finalny wynik zawsze zostanie przesądzony – wtedy, gdy połączą się kropki. Nie mówię o śmierci (ta bowiem jest akurat niepodważalna i wobec niej jesteśmy równi), bardziej o kamieniach milowych. Już wyjaśniam: oglądaliście kiedyś film „Sliding doors” z Gwyneth Paltrow (przetłumaczone, o zgrozo, na język polski jako „Przypadkowa dziewczyna”)?  Bohaterka przeżywa dwa życia (witaj teorio multiwersum!), w zależności od tego, czy pewnego dnia zdąży na metro czy zamkną się przed nią tytułowe sliding doors. Sęk w tym, że w obu „wersjach” egzystencji kluczowe życiowe wydarzenia pozostają te same, natomiast otoczka jest zgoła inna. Rozumiecie? Musimy konkretnych spraw dotknąć, doświadczyć na własnej skórze – tych kluczowych, tych kamieni milowych, ale otoczka - już należy do nas. Decyzje są nasze. To, jak połączymy kropki – po drodze – jest nasze.

Podobno teraz nie mówi się o wierze w kontekście religijnym, bo to „sprawa osobista”. Zaryzykuję! Albowiem ja nieustannie i bezkompromisowo wierzę, że istnieje Boski Plan dla każdego z nas. Każdy ma jakąś misję do spełnienia, nic nie dzieje się przypadkiem. Zło można przekuć w dobro. Po burzy wstaje słońce. I wreszcie – wierzę, że to, co mamy tutaj, nie jest ostatecznością, że istnieje życie wieczne, gdzie spotkam się z moimi Ukochanymi bliskimi i będę żyć w szczęśliwości razem z nimi, ku chwale Boga. Brzmi śmiesznie w dzisiejszych czasach? Być może, biorę to na klatę. Ale ta wiara – wiara w Niebo, w zmartwychwstanie Jezusa – ocaliła mnie od szaleństwa, gdy prawie cztery lata temu niespodziewanie odszedł mój Tata. Pomimo rozpaczy, czułam wewnętrzny spokój, bo wiedziałam – i nadal wiem (rozsądnie nie sposób tego wyjaśnić) – że On jest i czeka na mnie. Ba! Wiem, że się mną opiekuje i daje mi znaki. Skąd? Hm … a skąd wiemy, że kogoś naprawdę kochamy, że nie rządzi nami jedynie chemiczna reakcja, której osłabienie spowoduje z czasem obojętność? Potraficie to logicznie wytłumaczyć? No właśnie. To się nazywa wiara.

Przejdźmy do Rodziny – mówią, że wychodzi się z nią dobrze tylko na zdjęciach. Ironiczne, ale jest w tym sporo prawdy, nie jednak z tego powodu, o którym wszyscy myślą. Odpowiedź jest prosta – zdjęcia zawsze robimy wtedy, kiedy jesteśmy pełni radości, kiedy dzieją się fajne rzeczy, jest spokojnie, ciepło, pluszowo i milutko. Nie cykamy fotek, kiedy jesteśmy na siebie obrażeni („O, patrz! To ja tutaj, obrażona na moją mamę, 24 maja 1989 roku!”) lub kłócimy się zajadle, rzucając na siebie kalumnie. A przecież, nie oszukujmy się, dzieje się tak w każdej rodzinie, czy tego chcemy czy nie (najczęściej nieintencjonalnie, jesteśmy tylko ludźmi).

Dla mnie rodzina to opoka, fundament. Z tego fundamentu wyrosłam ja, na moim fundamencie wyrosła moja córka, potem ona przejmie stery, a potem jej dzieci. Zabieramy ze sobą to, co dobre i złe. Złe przekuwamy w dobre, dobre pielęgnujemy, by rosło w siłę. Niewygodne lub bolesne – przepracowujemy w terapii (każdy powinien taką przejść), uczymy się na błędach przodków, odkopujemy generacyjne traumy (zaufajmy psychologom, pliz!).

Wiecie, jaki to kapitał na przyszłość, gdy dzieci mają kochanych dziadków? Na pewno tak! Na pewno wielu z Was przywoła dokładnie w tej chwili cudowne, ciepłe (niczym pyszne babcine ciasteczka) wspomnienie z dzieciństwa. To jest ESENCJA życia. I nie mówię, że inne jest mniej ważne – praca, rozwój, rozrywka. Wszystko, co nas cieszy i daje satysfakcję, jest istotne i powinniśmy o to dbać! Ale rodzina – mama, babcia, może wujek, a może „niebiologiczne” rodzeństwo, które sami sobie wybraliśmy – scala w jedno, daje korzenie i dodaje skrzydeł. Każdy z nas lubi mieć gdzie wrócić, prawda? Bywa różnie, męcząco i duszno – nie da się zaprzeczyć. Ale obok tego jest miłość, a miłość stoi zawsze PONAD, z rozpostartymi ramionami. Fajnie móc się tam schronić.

I po trzecie – wolność. ODDECH. Wolność jest nadrzędna, by żyć pełnią życia (jakkolwiek kliszowo to brzmi). Dla mnie to wolność myślenia, wolność wyboru, wolność kochania, wolność bycia sobą. Całe nasze jestestwo realizuje się dopiero wtedy, gdy jesteśmy wolni. Kiedy mogę myśleć, co chcę i to głosić – rozwijam się, kształtuję siebie, dowiaduję się coraz to czegoś nowego. Kiedy mam wybór – podejmuję decyzje, idę przez życie zaopatrzona w moc sprawczą, nie jestem bierną obserwatorką. Kiedy kocham tych, których wybiorę – a nie tych, których „powinnam” – kocham prawdziwie i najmocniej, oddam obie nerki i skoczę bez zastanowienia w ogień. Kiedy jestem sobą – nikogo nie udaję, pokazuję to samo oblicze, jednakie każdego dnia i w każdych okolicznościach. Rosnę w siłę, odczuwam solidarność z samą sobą, PRAWDĘ. Jestem wolna od czyichś oczekiwań, patrzę w lustro bez wstydu. Tak, oto ja - myślę.

Kiedy czuję się wolna, biorę pełny oddech. Taki na 100%. Dostaję skrzydeł, wiem, że mogę wiele. Mam wówczas moc podążania za marzeniami, a także moc osadzenia siebie W SOBIE, rozumiecie? Jestem stabilna, stąpająca mocno na dwóch nogach, a jednocześnie z głową w chmurach. Prawdziwa - jednakowa twarz, bez udawania. Z wiarą, z rodziną u boku. WOLNA.