Wiara – powszechnie sprowadzana raczej do wiary we własne
siły, pogoni za ekstremalnym indywidualizmem (podsycanym psychologicznym
coachingiem) i wiary w swoje niezwyciężone ego. Czy to dobry trend czy nie –
temat nie na dziś. Dziś bowiem o mojej wierze – a więc wierze w to, że WSZYSTKO
JEST PO COŚ.
Oglądałam nie tak dawno genialne przemówienie Steve’a Jobsa
na temat „łączenia kropek” – uogólniając: chodziło o to, że dopiero kilka(naście?)
lat PO życiowych turbulencjach jesteśmy w stanie zobaczyć, że to, co było
WTEDY, miało sens, było jedną z kropek, których połączenie TERAZ tworzy pełen
obraz. Nie możemy ujrzeć tego wcześniej, w danym momencie, musimy podjąć
ryzyko, żeby zrobić krok – albo naprzód albo w tył. Możemy też kręcić się w
kółko – możemy właściwie wszystko, jeśli taka jest NASZA decyzja na tamten
czas.
Dla mnie - ta wiara w sens tego, co nam się przydarza, jest
nieodłącznie związana z wiarą w Chrystusa, w Boski Plan napisany dla każdego z
nas. Nie kłóci się to absolutnie z pojęciem „wolnej woli” – owszem, nasze
decyzje należą zawsze do nas i po drodze mogą przytrafić nam się różne rzeczy,
ale finalny wynik zawsze zostanie przesądzony – wtedy, gdy połączą się kropki. Nie
mówię o śmierci (ta bowiem jest akurat niepodważalna i wobec niej jesteśmy
równi), bardziej o kamieniach milowych. Już wyjaśniam: oglądaliście kiedyś film
„Sliding doors” z Gwyneth Paltrow (przetłumaczone, o zgrozo, na język polski
jako „Przypadkowa dziewczyna”)? Bohaterka przeżywa dwa życia (witaj teorio
multiwersum!), w zależności od tego, czy pewnego dnia zdąży na metro czy zamkną
się przed nią tytułowe sliding doors.
Sęk w tym, że w obu „wersjach” egzystencji kluczowe życiowe wydarzenia
pozostają te same, natomiast otoczka jest zgoła inna. Rozumiecie? Musimy
konkretnych spraw dotknąć, doświadczyć na własnej skórze – tych kluczowych, tych
kamieni milowych, ale otoczka - już należy do nas. Decyzje są nasze. To, jak
połączymy kropki – po drodze – jest nasze.
Podobno teraz nie mówi się o wierze w kontekście religijnym,
bo to „sprawa osobista”. Zaryzykuję! Albowiem ja nieustannie i bezkompromisowo wierzę,
że istnieje Boski Plan dla każdego z nas. Każdy ma jakąś misję do spełnienia,
nic nie dzieje się przypadkiem. Zło można przekuć w dobro. Po burzy wstaje
słońce. I wreszcie – wierzę, że to, co mamy tutaj, nie jest ostatecznością, że
istnieje życie wieczne, gdzie spotkam się z moimi Ukochanymi bliskimi i będę
żyć w szczęśliwości razem z nimi, ku chwale Boga. Brzmi śmiesznie w
dzisiejszych czasach? Być może, biorę to na klatę. Ale ta wiara – wiara w
Niebo, w zmartwychwstanie Jezusa – ocaliła mnie od szaleństwa, gdy prawie
cztery lata temu niespodziewanie odszedł mój Tata. Pomimo rozpaczy, czułam
wewnętrzny spokój, bo wiedziałam – i nadal wiem (rozsądnie nie sposób tego
wyjaśnić) – że On jest i czeka na mnie. Ba! Wiem, że się mną opiekuje i daje mi
znaki. Skąd? Hm … a skąd wiemy, że kogoś naprawdę kochamy, że nie rządzi nami
jedynie chemiczna reakcja, której osłabienie spowoduje z czasem obojętność? Potraficie
to logicznie wytłumaczyć? No właśnie. To się nazywa wiara.
Przejdźmy do Rodziny – mówią, że wychodzi się z nią dobrze
tylko na zdjęciach. Ironiczne, ale jest w tym sporo prawdy, nie jednak z tego
powodu, o którym wszyscy myślą. Odpowiedź jest prosta – zdjęcia zawsze robimy
wtedy, kiedy jesteśmy pełni radości, kiedy dzieją się fajne rzeczy, jest
spokojnie, ciepło, pluszowo i milutko. Nie cykamy fotek, kiedy jesteśmy na
siebie obrażeni („O, patrz! To ja tutaj, obrażona na moją mamę, 24 maja 1989
roku!”) lub kłócimy się zajadle, rzucając na siebie kalumnie. A przecież, nie
oszukujmy się, dzieje się tak w każdej rodzinie, czy tego chcemy czy nie
(najczęściej nieintencjonalnie, jesteśmy tylko ludźmi).
Dla mnie rodzina to opoka, fundament. Z tego fundamentu
wyrosłam ja, na moim fundamencie wyrosła moja córka, potem ona przejmie stery,
a potem jej dzieci. Zabieramy ze sobą to, co dobre i złe. Złe przekuwamy w
dobre, dobre pielęgnujemy, by rosło w siłę. Niewygodne lub bolesne –
przepracowujemy w terapii (każdy powinien taką przejść), uczymy się na błędach
przodków, odkopujemy generacyjne traumy (zaufajmy psychologom, pliz!).
Wiecie, jaki to kapitał na przyszłość, gdy dzieci mają kochanych
dziadków? Na pewno tak! Na pewno wielu z Was przywoła dokładnie w tej chwili
cudowne, ciepłe (niczym pyszne babcine ciasteczka) wspomnienie z dzieciństwa. To
jest ESENCJA życia. I nie mówię, że inne jest mniej ważne – praca, rozwój,
rozrywka. Wszystko, co nas cieszy i daje satysfakcję, jest istotne i powinniśmy
o to dbać! Ale rodzina – mama, babcia, może wujek, a może „niebiologiczne”
rodzeństwo, które sami sobie wybraliśmy – scala w jedno, daje korzenie i dodaje
skrzydeł. Każdy z nas lubi mieć gdzie wrócić, prawda? Bywa różnie, męcząco i duszno
– nie da się zaprzeczyć. Ale obok tego jest miłość, a miłość stoi zawsze PONAD,
z rozpostartymi ramionami. Fajnie móc się tam schronić.
I po trzecie – wolność. ODDECH. Wolność jest nadrzędna, by
żyć pełnią życia (jakkolwiek kliszowo to brzmi). Dla mnie to wolność myślenia,
wolność wyboru, wolność kochania, wolność bycia sobą. Całe nasze jestestwo realizuje
się dopiero wtedy, gdy jesteśmy wolni. Kiedy mogę myśleć, co chcę i to głosić – rozwijam się, kształtuję siebie, dowiaduję się coraz to czegoś nowego. Kiedy
mam wybór – podejmuję decyzje, idę przez życie zaopatrzona w moc
sprawczą, nie jestem bierną obserwatorką. Kiedy kocham tych, których wybiorę –
a nie tych, których „powinnam” – kocham prawdziwie i najmocniej, oddam obie
nerki i skoczę bez zastanowienia w ogień. Kiedy jestem sobą – nikogo nie udaję,
pokazuję to samo oblicze, jednakie każdego dnia i w każdych okolicznościach. Rosnę
w siłę, odczuwam solidarność z samą sobą, PRAWDĘ. Jestem wolna od czyichś oczekiwań,
patrzę w lustro bez wstydu. Tak, oto ja - myślę.
Kiedy czuję się wolna, biorę pełny oddech. Taki na 100%. Dostaję
skrzydeł, wiem, że mogę wiele. Mam wówczas moc podążania za marzeniami, a także
moc osadzenia siebie W SOBIE, rozumiecie? Jestem stabilna, stąpająca mocno na
dwóch nogach, a jednocześnie z głową w chmurach. Prawdziwa - jednakowa twarz,
bez udawania. Z wiarą, z rodziną u boku. WOLNA.